Skocz do zawartości

Warte uwagi


Mazur

Rekomendowane odpowiedzi


  • 2 weeks later...

Najłatwiejsza robota świata

"W życiu musisz przepuścić wszystko co masz. Później pożyczyć 100 milionów dolarów i je też przepuścić. Wtedy będziesz wiedział, że właściwie przeżyłeś swoje życie” – To Ryszard Szaro, Polak, który w latach 70-tych występował w NFL, lidze futbolu amerykańskiego.

 

– Kopacz to najłatwiejsza robota świata. Wychodzisz, kopiesz, schodzisz i kasujesz forsę… – mówi powoli, nawet trochę anemicznie. Czasem mówi chaotycznie, z drugiej strony ma niezwykłą pamięć. Ryszard Szaro, zawodowy kopacz, król imprezy. Absolwent Harvardu, posługujący się również znakomicie językiem ulicy.

 

- Ja nigdy nie miałem business menedżera. Jak masz taki hajs jak dzisiaj mają kopacze, to potrzebujesz. My nie mieliśmy takiego problemu, przerypało się całą forsę do maksa. Nigdy nie żałowałeś. Nie możesz mieć ciastka zjeść ciastka. Jesteś sknera a życie mija. Na starość wydam? Moja filozofia była taka: pierwsze 22 lata to szkoła, nauka. Później chałupa, później jeszcze rodzina… ale w przedziale od trzydziestu kilku do pięćdziesięciu lat albo inwestujesz albo tracisz. Ja potraciłem. Jak bym miał więcej, to więcej bym potracił. Proste. Zawsze byłem w długach. Ale chcę zaznaczyć, że ja jestem w sumie bardzo spokojny. Jeśli miałbym 2 miliony rocznie to na pewno wszystkiego bym nie przerypał, tylko znaczną część – rozkłada ręce. Ale nie miał, bo inne czasy były. A więc to co miał, „przerypał”. – To jest życie… Jeździsz po świecie, nie masz limitu, najlepsze hotele, najlepsze drinki, najlepsze kasyna, Paryż, Londyn. A jak w kasie zaczyna się robić pusto, to wracasz na sezon i masz nadzieję, że cię nie wywalą.

 

Ludzie nie wierzą własnym oczom

 

W połowie lat 60-tych jego historia poruszyła Stany Zjednoczone. Szaro był jednym z dwóch Polaków, którzy zrobili furorę w USA. Drugim był Czesław „Chester” Marcol z Opola. Obaj słynęli ze znakomitego kopnięcia wyniesionego z piłki nożnej. Pierwsze wzmianki o Ryśku, młodym utalentowanym sportowcu z Polski, można znaleźć już w 1965 roku. Dziennikarze zachwycali się wszechstronnością młodego Polaka – mistrza futbolu i rzutu oszczepem.

 

New York World Telegram z 1965: „Richie Szaro, który wyrobił sobie markę kopiąc nogą dla St. Francis College, teraz oprócz nogi używa ramienia. A ludzie nie wierzą własnym oczom. 17-letni uczeń drugiego roku, który przyjechał do naszego kraju dwa lata temu, pomógł wygrać St. Francis Ligę Wyższych Szkół Katolickich dzięki swoim bombowym i dokładnym kopnięciom. – Teraz będzie half-backiem – mówi trener Vince O’Connor. – Jest za dobry na to by siedzieć na ławce. Ale niepozorny, mierzący zaledwie 5 – 10 i ważący 175 funtów zawodnik, który swoje kopnięcia przyniósł zza oceanu, z piłki nożnej, kapitalnie też rzuca oszczepem. Jego wynik, 198 stóp, pozwolił St. Francis wygrać zawody międzyszkolne”. Tyle Dick Joyce, znany nowojorski dziennikarz.

 

- Biegałem z piłką i ją kopałem. Mam najwięcej punktów w historii rozgrywek gimnazjalnych w Nowym Jorku. Zdobyłem 164 punkty, pobiłem rekord, który utrzymywał się od 1944 roku. To była katolicka szkoła w Brooklynie, niedaleko Green Pointu. Rodzice nie mieli kasy, a trzeba było płacić… ale miałem farta. Dobrze rzucałem oszczepem. W Polsce pobijałem rekordy w wieku 13 lat. Później dostrzegł mnie ksiądz z St. Francis, bo dobrze grałem w piłkę – opowiada.

Ryszard Szaro z pewną tęsknotą wspomina stare czasy. Jego wyjazd za ocean przypadał na gorący okres. Wojna w Wietnamie trwała już 3 lata, właśnie rozpoczynał się kryzys kubański a Fidel Castro został objęty ekskomuniką, W Stanach Zjednoczonych rządził John F. Kennedy, Robert Mulligan wypuścił legendarny film „Zabić Drozda” z wzruszającą rolą Gregory’ego Pecka. W Europie na ekranach kin zadebiutował Doktor No, pierwszy film o Jamesie Bondzie, zaś Beatlesi wypuścili swój pierwszy singiel, „Love me Do”. W Polsce uchwalono, że każdy Polak, który emigruje i chce mieć drugie obywatelstwo, zostanie pozbawiony polskiego.

 

- Do USA pojechaliśmy za chlebem, był 1962 rok. Ja wtedy już zacząłem gimnazjum w Rzeszowie. Zostawiliśmy wszystko. Płynęliśmy ostatnim rejsem Batorego, do Montrealu. W Nowym Jorku wszystko było oblodzone i nie przyjmowali statków. Z pokładu widzieliśmy rosyjskie statki, które płynęły wtedy na Kubę – mówi Szaro. – Nie jechaliśmy tam w ciemno. W USA mieliśmy rodzinę. Moja matka urodziła się w 1920 w Ameryce, była szósta z rodzeństwa, najmłodsza. Nasz dziadek dawał ostro ognia, znaczy pił. Atmosfera była ciężka i babka uciekła. Do Czyżowa nad Wisłokiem. Zaraz przed II wojną światową pełno naszej rodziny wróciło do USA. Mieliśmy kontakt, bo wysyłali nam paczki. Dolar był po 100 złotych, na paczki czekało się miesiącami, a jak ciotka przyjechała to kupiła mi rower. Marzenie…

 

Wszyscy chcą rozmawiać z Richie’m

 

Do USA jechał z wielkimi nadziejami. NY Times pisał później, że „nie spodziewał się jedynie, iż ulice są tak brudne”, ale to nie przeszkodziło mu realizować amerykańskiego snu.

- Zaczynałem naukę w Gimnazjum Franciszkanów. To szkoła przygotowująca do studiów lub zawodówki. 98 procent Polaków w Nowym Jorku szło wtedy do zawodówki. Ja też prawie poszedłem, bo po angielsku słabo gadałem. Ale ten ksiądz zobaczył, że jestem dobry w sporcie. Chciał, żebym pokazał jak rzucam piłką. Rzuciłem więcej niż jego chłopaki, bo byłem mistrzem Polski podstawówek w rzucie piłeczką palantową i on mówi do mnie: „Biorę cię do szkoły” – opowiada. To był początek wymarzonej przygody. Polak stał się gwiazdą mediów.

- W pewnym momencie stałem się najbardziej opublikowanym sportowcem w USA, pisali o mnie więcej niż o Lou Alcindorze (Kareem Abdul Jabbar – red.) – opowiada zadowolony Szaro.

Przechwałki? Być może, też mieliśmy wątpliwości…

New York Times, 27 listopada 1966: „Sześć miesięcy po tym jak Ryszard Szaro zaczął biec z piłką w ręku zamiast ją kopać, telefon w domu jego rodziców w obskurnej polskiej części Brooklynu dzwoni z irytującą wręcz częstotliwością. Wszyscy chcą rozmawiać z Richiem ale jego zazwyczaj nie ma w domu. Jego rodzice powiedzieliby dzwoniącym, że Richie jest na treningu footballu albo gra w siatkówkę, lub kopię w piłkę nożną, ewentualnie trenuje bilard, poleruje swoją rakietę tenisową lub podnosi ciężary. Niestety dzwoniący, trenerzy i absolwenci wyższych szkół, nie rozumieją polskiego. Przy okazji, pewnie nawet nie wiedzą, że Ryszard był jednym z najlepszych juniorów w zjeździe na nartach w swoim kraju, kapitalnie strzela do rzutek, gra w trudną grę zwaną tenis stołowy i jest niezmordowanym kolarzem. Wiedzą jedynie, że jest w szkole St. Francis jednym z najlepszych studentów z Chemii i Historii i oczywiście znakomitym half-backiem”.

Teraz brzmi wiarygodnie? Gazety z lat 60-tych pokazują wzór sportowca, młodego, przystojnego, umięśnionego, inteligentnego. Na tamte czasy na pewno ideał mężczyzny.

- To była idealna historia dla dziennikarzy, chłopak zza żelaznej kurtyny, matka sprzątaczka w Rockefeller Ccenter, ojciec windowy w wieżowcu należącym do firmy ubezpieczeniowej. A ja biłem rekordy, chociaż nigdy nie grałem w amerykański futbol – wspomina Szaro.

- Matka miała 42 lata jak wyjeżdżała z Polski, ojciec był 3 lata młodszy. Poświęcili swoje życie dla nas. Ojciec w Polsce był szefem oddziału ZUS-u, miał wielki wpływy. Chłopaków z wojska zwalniał jak była potrzeba, był szefem koła łowieckiego. A w USA całe życie spędził w windzie. Oczywiście za przyzwoitą kasę, ale jednak w windzie. Bo w USA zawsze coś jest do roboty, tylko trochę posiedzisz w domu narodowym i zaraz ktoś przyjdzie, coś zaproponuje, położysz płytki albo ściany pomalujesz. Proste – stwierdza.

 

Robert Kennedy też go namawiał

 

Prasa rozpisywała się o Polaku. W głosowaniu trenerów został wybrany do najlepszej drużyny USA! To otwierało drzwi do raju. Wkrótce przyszły oferty. W sumie ponad 70 z różnych uczelni w Stanach Zjednoczonych. Adresowane przeróżnie, na przykład… „Do wybitnego talentu” (Purdue University). Wśród ofert były najwybitniejsze uczelnie USA. Princeton, Darmouth, Cornell, Notre Dame czy Wyższa Szkoła Lotnicza w Colorado. Z całej Ameryki. Indiana, Nashville, Pittsburgh, Kościuszko, Nowy Jork. Wybrał Harvard, który jako jeden z niewielu zapewniał stypendium naukowe, nie sportowe. Bo Richie był wybitnym sportowcem.

- Przychodzili przeróżni ludzie, szefowie banków, ważne figury rządowe, nakłaniali mnie na swoje uczelnie. Jeden facet, szef PanAm-u, zabrał mojego ojca na polowanie i uroczysty obiad. Burmisrzem miasta był wtedy facet z Yale i również mnie namawiał na studia u nich. Pamiętam, że rozmawiał ze mną nawet Don Schollander, wielokrotny mistrz olimpijski. Chcieli mnie mieć za wszelką cenę. Wybrałem jednak Harvard, chociaż wtedy chyba nawet nie wiedziałem, że to tak wybitna uczelnia. Cóż, Yale musiał zadowolić się Billem Clintonem.

Ale Ryszard tak naprawdę nie miał wyboru. Do Maccarren Park w Nowym Jorku na Brooklynie, między Bredford i Berry. Któregoś dnia do trenującego Polaka podszedł Robert Kennedy, senator stanu Nowy Jork, niedoszły ptrezydent Stanów Zjednoczonych. Wyglądał identycznie jak zastrzelony 3 lata wcześniej brat. To musiało zrobić wrażenie. Legendarny publicysta Jimmy Breslin opisał tę historię w NY Times Magazine. To również robi wrażenie. Nie mniejsze niż fakt, że Harvard to najbogatszy uniwersytet świata.

- Studiowałem ekonomię i grałem futbol w Ivy League (Liga ośmiu najbardziej elitarnych uniwersytetów w USA, m.in. Harvard, Yale, Pensylwania, Columbia, Cornell, Brown University, Darmouth, Princeton). Ojciec zarabiał wtedy 5 tysięcy papieru rocznie i tyle samo kosztował Harvard – opowiada.

 

Córka szejka z tygrysem

 

- Miałem wykłady u Kissingera czy u Richarda Pipesa. Mieszkałem w pokoju z Dickiem Rockefellerem, jednym z dziedziców Fortuny Rockefellerów. Chcieli wtedy tak łączyć – elita z chłopakiem ze wschodu. Zresztą Dick w pewnym momencie powiedział, że nie chce kasy ojca, chce pomagać ludziom. Chciał uczyć dzieciaki w Harlemie, bo to były takie czasy, flower power… Dzieci kwiaty z Bostonu pytały głośno – Dlaczego Harvard inwestuje w Dow Chemicals (producent napalmu i spuszczanego na wsie wietnamskie środka toksycznego „Agent Orange” – red.)? To był czas… Córka szejka naftowego chodzi z tygrysem po campusie, limuzyny śmigają. I w środku tego wszystkiego ja, chłopak z Brooklynu, zobaczyłem tę elitę. Bo oni zawsze sobie mieszają: tu Rockefeller, tu Rysiek z Polski, tu murzyna sobie wezmą, żeby był 1 procent murzynów, żeby był jeden skrzypek i tak dalej – śmieje się Szaro.

Harvard zakończył w 1971 roku. Karierę futbolu amerykańskim rozpoczął w 1975.

- Skończyłem uczelnię i zacząłem pracę w biznesie. Dla Colgate Palmollive, na dalekim wschodzie. Robiliśmy kasę na pieluchach i tego typu rzeczach – mówi.

 

Oszczepem też rzucał daleko

 

New York Daily News, 17 października 1975: „Jego doskonale zapowiadającą się karierę przerwała tajemnicza kontuzja stopy. Na szczęście nie zaszkodziła jego wykształceniu. Specjalizował się w handlu zagranicznym i po ukończeniu studiów jeździł do takich miejsc jak: Parzy, NRD, Polska, Rosja, Japonia, Hong-Kong i Singapur. Reprezentujące USA firmy za zachodnią kurtyną, wykorzystywały jego znajomość francuskiego, rosyjskiego i polskiego (w sumie zna 6 języków – red.). Spędził też część lata 1973 roku w Hollywood tłumacząc scenariusze filmowe pisane przez żydowskich uciekinierów z Rosji”.

 

- Żaden zespół nie wybrał mnie z draftu. Pojechałem do Europy. W czasie studiów jeździliśmy raz na dwa lata do Wielkiej Brytanii na wielki pojedynek sportowców. My występowaliśmy razem z Yale, przeciwko nam byli Cambridge i Oxford. Rzucałem oszczepem, pobiłem nawet rekord stadionu Crystal Palace, który utrzymuje się do dziś… Tak, bo kilka tygodni później zmienili stadion (śmiech). Podobało mi się w Europie. Dlatego na początku lat 70-tych pomyślałem, że spróbuje tu życia. Ale nie wybrałem Wielkiej Brytanii tylko Paryż. Poszedłem do Paris Club of Harvard. Mają takie kluby dla absolwentów w każdej stolicy, w Warszawie również. Pomogli mi się zorganizować.

We Francji uczył angielskiego tutejszych pilotów. W ramach rewanżu oni nauczyli go francuskiego. Kolejna przydatna umiejętność. Ale i Paryż ma swoje granice…

 

- Minął rok i Paryż mi się znudził więc wróciłem do USA. Zresztą, można się dzisiaj przyznać, że trochę przesiedziałem też w Paryżu, żeby przeczekać Wietnam. Załatwiłem sobie chorobę u znajomego polskiego lekarza. W USA nic bym ne załatwił. Wielu Polaków z Greenpointu padło w Wietnamie. Taka prawda. Jak cię nie brali do NFL to brali do woja. Ja miałem numer 133 według daty urodzenia, byłem jednym z tych, którzy nie mieli szansy uniknąć wojny – mówi.

Kto wie, może dzięki temu dzisiaj z nami rozmawia. W pierwszej połowie lat 70-tych wojna w Wietnamie dobiegała końca. Ryszard powoli skłaniał się ku powrotowi do sportu.

- Trochę brakowało mi ruchu. Ja zawsze byłem związany ze sportem. To było moje życie. W podstawówce graliśmy w palanta, uprawiałem skok w dal i wzwyż. Rzucałem oszczepem… Przecież w 1968 roku mój wynik był trzecim najlepszym wśród Polaków. Mogłem startować na Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku. Jako Polak i jako Amerykanin. Do wyboru. Pojechałem nawet na kwalifikacje do Knoxville, w stanie Tennesee, i wtedy w kwalifikacjach byłem jak Dick Fosbury skakał – opowiada.

To było coś. Fosbury w Knoxville zaszokował Stany Zjednoczone swoją nową metodą skoku wzwyż. W ostatniej chwili odwracał się tyłem do poprzeczki i leciał plecami nad nią. Nie jak dotychczas brzuchem. Rok później zaszokował świat, skacząc tą metodą 2,24 metra na Igrzyskach w Meksyku. Dzisiaj skaczą tak wszyscy.

- I ja tam byłem i to widziałem – mówi z satysfakcją pan Ryszard. – Bardzo chciałem wtedy do Meksyku jechać. Rzuciłem 78 metrów, po Nikiciuku (Władysławie, zajął w Meksyku 4. miejsce – red.) i kimś tam jeszcze byłem trzeci. Mogłem startować jako Polak albo Amerykanin, ale ja byłem z polskiej szkoły. Uczył mnie Zygmunt Szelest, trener Janusza Sidły. A polska szkoła była skuteczna. Wiecie… silne ramię od rąbania siekierą.

 

Na Igrzyskach nigdy nie wystąpił. Wyeliminowała go kontuzja. Ale Ameryka znowu o nim usłyszała.

- Sport sportem ale zależało mi też na kasie. W 1972 roku zarabiałem 30 tysięcy papieru rocznie. To była wtedy kupa forsy. Moi rodzice zarabiali po 5 i 7 tysięcy rocznie. Ale ja robiłem firmie kilka milionów obrotu a oni mi dali podwyżkę 2 tysiące. Nie bardzo mi to pasowało… zaczynam myśleć i mówię: „Zaraz, zaraz, mam 24 lata, oglądam te mecze i w sumie dałbym radę”. Tym bardziej, że w wiadomościach właśnie nawałnica trwa o tym, że z Europy ściągają kopaczy, bo w piłkę nożną potrafią grać i mogą dobrze kopnąć piłkę. Wtedy 70-80 procent chłopaków w NFL kopało ze szpica. Ściągali z Niemiec, z Norwegii czy nawet z Cypru. Więc pomyślałem, że dlaczego nie z Polski? Fajnie było w Colgate, zarobić trochę, zdobyć doświadczenie, zrobić trochę błędów nie za swoja kasę… ale wystarczy, trzeba robić większą kasę – wspomina.

 

Wziął urlop z firmy. Na wszelki wypadek, gdyby mu nie wyszło nie zwolnił się. Niby nie brał pod uwagę klęski, ale w końcu mówimy o absolwencie Harvardu, a więc człowieku myślącym. Ryzyko być musi, ale zabezpieczeń nigdy za wiele.

- Mieszkałem wtedy Bostonie i poszedłem do Boston Patriots, czyli obecnego New England Patriots. Mój kumpel z uniwersytetu tam grał. Akurat wtedy przywieźli świeżych kickerów, było kilku kandydatów z Norwegii o ile pamiętam i dwóch z Anglii. Jeden nazywał się nawet John „SuperKick” Walker,a drugi John Smith (ostatecznie do ligi dostał się tylko ten ostatni – red.). Mieli super wykop, piłka w powietrzu długo wisiała. Bo to jest cała robota kickera, masz tak kopnąć, żeby piłka poleciała jak najdłużej i długo wisiała w powietrzu – tłumaczy. Czyli w sumie tak jak z oszczepem.

- Ja zarabiałem wtedy z Colgate 30 tysięcy a w futbolu najmniejszy kontrakt to był 50 tysięcy. A z bonusami to jakieś 100 tysięcy mogłeś wyciągnąć. Za 3 minuty w 16 meczach w sezonie. Najlepsza robota świata – Szaro nie ma wątpliwości. Nie dostał się do Patriots, grywał w New England Colonial, jednej z drużyn podległych Patriots.

- Dojeżdżałem autobusem i dostawałem kanapkę, to wszystko – mówi. Dodaje, że miał dobre wyniki, najlepsze w drużynie, ale to nie wystarczyło. Przeniósł się do Filadelfii.

 

Na początek spróbował swoich sił w Philadelphia Bell – drużynie występującej w nowo powstałej lidze „World Football League” (WFL chciała wykorzystać strajk w NFL i stworzyć konkurencyjne rozgrywki, ale przetrwała tylko dwa lata – red.). Dopiero stamtąd przeszedł do Philadelphia Eagles. Z okresu gry w „Bell” zachował na pamiątkę kilka wycinków z gazet, biletów i list z klubu, w którym trener informuje go o tym, że za spóźnienie na trening zapłaci 25 dolarów kary.

 

Philadelphia Daily News, 17 sierpnia 1974: „The Eagles oczekują dzisiaj wielkiego kopa od Ryszarda Szaro. To zawodnik kopiący po piłkarsku, który stał się częścią historii footballu. Jako pierwszy przeszedł z WFL do NFL. – Sprawdziliśmy go i pokazał naprawdę klasę swoimi wykopami – mówi trener Mike McCormack. – Poza tym, że osiąga znakomity dystans, potrafi zawiesić wysoko piłkę”.

W Filadelfii nie zabawił długo. Nie zaliczył nawet meczu. Prawdziwą karierę rozpoczął rok później. W 1975 roku dostał się do New Orleans Saints.

- Pojechałem do Oakland Raiders, do Ala Davisa, właściciela drużyny, który chodził do mojego gimnazjum. Wtedy oni mieli tam na mojej pozycji faceta pochodzącego Czech, który nie dość że dobrze kopał, to jeszcze świetnie rzucał. Kończył karierę i chciałem za niego wskoczyć. W NFL tak jest, że czekasz w kolejce. Jak facet spieprzy dwa mecze to wchodzisz na jego miejsce. Na pozycji kopacza tak jest. To najbardziej widoczna pozycja na boisku. Albo jesteś bohaterem albo będą na ciebie buczeć. Wtedy wylatujesz. Stres? No tak, ale jak jesteś sportowcem i kasujesz 100 tysięcy dolarów, to chyba sobie radzisz ze stresem, prawda? Ja miałem stres jak chciałem się dostać do gimnazjum albo jak się zastanawiałem czy dam radę na Harvardzie. Później już nigdy nie miałem stresu. Akurat tak wyszło, że jeden gość w Nowym Orleanie spieprzył dwa mecze z rzędu. Zadzwoniłem do ich skauta i powiedziałem, żeby mnie wziął. Pytam czy mnie widział. A on, że tak, bo oni wszystko filmują i mają duże archiwa. Z kilku kamer a kamera nie kłamie. W Oakland powiedzieli, żebym jeszcze czekał. Ale nie miałem czasu. Albo NFL albo Colgate, sorry panowie – opisuje historię swojego transferu.

 

Złote czasy w Nowym Orleanie

 

To było to. Dostać się na szczyt! W latach 60-tych w jednym z wywiadów dla NY Times powiedział: „Nie interesuje mnie uprawianie dyscypliny, w której jestem numerem 3. Chcę być zawsze numerem 1”. Ale w Stanach Zjednoczonych nikt ci tego nie ułatwi. Szczególnie gdy rywal wie, że każda twoja dobra zagrywka może oznaczać jego koniec. Bo na każdą pozycję jest kilkudziesięciu chętnych zawodników, w każdej chwili gotowych do gry na najwyższym poziomie.

- Gdy wchodzisz na boisko, kpią z ciebie, podpuszczają, wyśmiewają. Robią wszystko, żebyś tylko stracił koncentrację. Masz jedną próbę, 3 sekundy na kopnięcie, a oni są 7 metrów od ciebie. Podbiegasz do piłki, wtedy najwięksi murzyni skaczą i krzyczą: „Na pewno to spier…, na pewno stracisz pracę”. Ja mówię: „Gościu, ja mam Harvard, jak mnie wypier…, to mam za co żyć, a ty? Co będziesz robił? Nie wiesz? Od 9 do 5 za trzy stówy zapier…!”.

 

Powrót Richiego został godnie odnotowany w gazetach.

New York Daily News, 1975: „Senator Robert Kennedy specjalnie dla niego pojechał do Greenpointu do tutejszego parku, by wyjaśnić przewagi Harvardu nad innymi uczelniami. Nie dlatego, że polski uchodźca znał sześć języków i znakomity wynik w nauce. Dlatego, że był najlepszym zawodnikiem w całym Nowym Jorku. (…) Jego karierę zrujnowała później kontuzja. (…) Po powrocie do nowo tworzonej ligi WFL został pierwszym zawodnikiem w jej historii, który zaliczył field goal. W profesjonalnym sporcie nie odniósł wielu sukcesów aż do zeszłego tygodnia, gdy jego kopnięcia zapewniły wygraną Saints nad Green Bay Packers”.

 

To był 12 października 1975 roku, dzień, którego Richie nie zapomniał do dziś.

- Przełamanie. To był słaby zespół. Przegrywaliśmy wszystko jak leci. Podczas meczu z Packers (grał tam wówczas Czesław Marcol – red.) przegrywaliśmy 17:19, zostało kilka sekund do końca i ja miałem kopnąć. A wcześniej spieprzyłem field goala. Ale tym razem trafiłem idealnie. Zostałem bohaterem. Mówili na mnie „Zorro”, bo nie mogli wymówić Szaro – wspomina.

To były dla niego złote czasy. – Właścicielem drużyny był magnat mięsny i naftowy (John W. Mecom – red.). Moim dobrym kumplem był Archie Manning, ojciec Paytona i Eli’ego. Obaj jego synowie zdobyli nagrody MVP (najbardziej wartościowy zawodnik ligi – red.). Archie przyprowadzał dzieciaki na treningi (dwóch najstarszych synów, w tym Paytona, Eli urodził się w 1981 roku, a więc po zakończeniu kariery Szaro – red.). Był znakomitym quarterbackiem. Gdyby grał w lepszej drużynie, na pewno też mógłby być MVP.

 

I to był właśnie jedyny problem Ryszarda i jego kolegów. Saints byli słabi, co roku pałętali się gdzieś w końcówce tabeli swojej konferencji.

- Ale ja w sezonie 1976 miałem 18 trafionych kopnięć. Na 23. Byłem najlepszy w lidze. Można powiedzieć, że przez ten sezon byłem więc najlepszy w swoim zawodzie na świecie – mówi. – Jak nam nie szło to i trochę się nudziło. Ale tez nie ma co narzekać. Był show, stadiony pełne, karnety wykupowane na 5 lat z góry. A mój kontrakt się powiększał – mówi człowiek, który wykonywał w końcu najłatwiejszy zawód świata.

 

Kicker to psychopata

 

- W Nowym Orleanie mieliśmy wszystko. Najlepsze jedzenie, zwłaszcza owoce morza mają tam fantastyczne. Za nic nie płacisz. Masz książkę dziewczyn, cheerleaderek. No i od czasu do czasu idziesz na trening. Niech Sebastian Janikowski nie gada, że to taka straszna robota. Możesz zaspać, możesz przyjść kiedy chcesz. Masy być tylko jak automat. Jeśli w nocy zadzwoni telefon, to musisz wstać, wejść na boisko i kopnąć do celu. Po tysiącach uderzeń na treningach po prostu robisz to z zamkniętymi oczami – zapewnia Szaro.

 

- Kicker to psychopata. Przed meczem nikt nie gada z kickerem. Wszyscy po północy idą grzecznie spać, cisza nocna. Jak nawalisz, zapłacisz karę. A jak jesteś kickerem to nikt nie patrzy czy masz panienkę w pokoju czy pijesz piwo. Masz być gotowy do kopnięcia – mówi. Życie zawodnika futbolu amerykańskiego to nieustająca zabawa. Przynajmniej w rozumieniu Richiego.

 

- Jak mieliśmy wolne, to z chłopakami z NFL przyjeżdżałem do Polski. Pokazać swoją wioskę i do Warszawy. Przywoziłeś kumpli to przychodziłeś do najlepszych knajp, pokazywałeś co masz najlepszego. Jak jechaliśmy do Londynu, to każdy chciał zobaczyć Big Bena. A w Polsce, wiadomo, są najlepsze dziewczyny. Nie wiesz co z kasą robić, sezon się nie zbliża… a jak się zacznie zbliżać, to musisz doprowadzić się do idealnego stanu. I tyle. Cała historia – śmieje się.

 

Pytamy o doping.

 

- Nie, zdecydowanie nie. Sterydów nie było. W futbolu najważniejsza jest szybkość. Jak narobisz muskułów, to ją tracisz. Koks to co innego, ale doping nie – wstrzymuje głos pan Ryszard. – Tak dokładnie. Kokaina leciała zamiast znieczulenia. Wszyscy są poobijani, myślisz że jak masz wywalony obojczyk to siadasz na ławce? Nic z tego, bandażują cię i grasz dalej. Masz do podniesienia 10 tysięcy papieru za mecz albo idziesz do pracy na 9 i podbijasz kartę o 15. Twój wybór.

Wspomina „białe samoloty”.

- Pamiętam mecz w Los Angeles, chłopaki byli poobijani, najpierw dawali po cichu kodeinę, żeby nie było bólu. A później nikt się nie przejmował. Na tyle samolotu dmuchali sobie normalnie – mówi.

W 1979 roku Saints ściągnęli Russela Erxlebena i Szaro szukał sobie nowego klubu. Przez chwilę byli to New York Jets, później próbował swoich sił w Atlanta Falcons.

 

Biznes i młoda żona

 

Gwinnett Daily News, 5 sierpnia 1980: „Czuję, że mogę rywalizować z Timem Mazzettim. Nie sądzę bym był tu tylko po to by go zdopingować. Zrzuciłem 12 funtów, teraz ważę 210. Byłem już na szczycie. Czuję, że to szansa bym zaczął drugą część kariery. Z moim ogromnym doświadczeniem mogę zostać jednym najlepszych kickerów w NFL”.

Nie został. Zakończył karierę.

 

- Trochę po sobie zostawiłem. Parę rzeczy, których nikt nie zrobił wcześniej. Na przykład trafienie field goala z obu nóg. Mecz z Cleveland Browns, kopię lewą nogą. Łapię kontuzję, dostaję kulę… Kolega próbuje trafiać za mnie ale mu nie idzie. To nie jego pozycja. Odstawiam kulę, kopię prawą nogą i trafiam! Zapamiętam też mecz w Seattle. Trafiłem wtedy 5 field goali, jeden z najlepszych wyników w tamtych czasach. Jedno kopnięcie z 53 metrów. Nieźle – cieszy się.

Otworzył biznes.

Szaro wspomina: – Był rok 1982, zostałem przedstawicielem firmy z Hiszpanii. Sprzedawałem luksusowe skóry z baranów. Tak do 1987 roku. Później zająłem się importem i exportem z linii Nowy Jork – Europa wschodnia. Jak padła komuna to wszyscy przywozili do USA co się dało. Z Polski sprowadzaliśmy żytnią, luksusową, wiśniówkę czy prince polo. Szło jak cholera. A jak przyjechał facet i chciał kupić linoleum, bo w kraju popularne było, to dzwoniłem do znajomego z Harvardu i załatwiałem cały kontener. Poza tym piwo, czekolada. Nie ważne co, ważne żeby był popyt. Poza tym miałem biuro na Mahattanie, dostawałem sporo rzeczy z bankructwa, z likwidacji. Gdybym wtedy pracował dla kogoś, to mógłbym zarobić 50 tysięcy papierów. A my zarabialiśmy trzy razy tyle zaś pracowaliśmy jedną trzecią czasu.

 

Do polski sprowadził rolki. Zatrudnił kilku łyżwiarzy, rozpropagował u nas sport. – Na razie ten biznes stanął. Nie ma popytu. Poczekam aż będzie więcej ścieżek rowerowych – mówi. Sprowadza dalej. Potrzebujesz pasty do podłogi? Ryszard dzwoni do znajomego z Harvardu i sprowadza statkiem kilka kontenerów koncentratu. Proste.

 

Teraz mieszka na warszawskim Mokotowie. Jest innym człowiekiem. Proponujemy piwo. Niekoniecznie. Popija wodę.

- Do 48 roku życia byłem kawalerem, to miałem na co wydawać. Życie nie zniszczyło mnie, bo lubiłem zabawę, ale nie miałem nałogów. Nie byłem alkoholikiem, nie byłem hazardzistą. Teraz jestem żonaty, mam 15-letnią córkę, jest modelką. Żona jest Ukrainką, poznaliśmy się w Warszawie. Ona jest 22 lata młodsza. Kto by pomyślał, że ja, stary kawaler, będę miał tyle szczęścia i się jeszcze załapię – śmieje się Szaro.

 

Pytamy: My europejczycy, zawsze będziemy mieli problem z odpowiedzią na to pytanie: Co jest takiego pasjonującego w footballu?

Ryszard Szaro: – Futbol ściąga największe talenty. Sezon jest najkrótszy, najbardziej intensywny. Wymagania się największe. Przecież head coach musi znać zna pamięć cztery tysiące zagrywek i wiedzieć, której w danym momencie użyć. To samo quarterback. To są ludzie wybitni. Nie ma bardziej ekscytującej. Przeciętna zagrywka trwa cztery sekundy. Każdy ma te cztery sekundy na wykonanie swojego zadania. Perfekcyjnie. To tak jakbyś miał orgazm przez 4 sekundy. Kilka razy. Macie jeszcze jakieś pytania?

 

Rozmawiali: Marek Wawrzynowski, Rafał Kazimierczak

 

Źródło: Przegląd Sportowy

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 weeks later...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...